Wczoraj wspomniałem o tym, że pracownicy dostali wypowiedzenia. Otóż tak – raz, że nie mogłem ich zaskoczyć z dnia na dzień, że nie mają pracy, a dwa, takie prawo.
No i nie obyło się bez emocji. I tych wzruszających – łezki w oku, że zamykam firmę i tych negatywnych – jedna z pracownic od razu pojechała do Państwowej Inspekcji Pracy. Jak to, ja chcę jej dać wypowiedzenie, skoro ona dopiero co kończy dodatkowy urlop macierzyński? Jakim prawem?! Odniosłem wrażenie, że sądziła, że będę ją utrzymywać jeszcze wiele lat. W zeszłym roku przepracowała kilka tygodni (i to w niepełnym wymiarze pracy), a później już tylko była na zwolnieniach i urlopach (tych to już w pełnym wymiarze – akurat, o dziwo, okres, w jakim chciała być na niepełnym etacie już jej się skończył – i świadczenia musiałem jej wypłacać w stu procentach). Jeszcze rok wcześniej wcale nie było lepiej.
Zadzwoniła i chciała przyjść „naciągnąć” mnie na dodatkowy urlop wypoczynkowy. Kończył jej się urlop macierzyński i chciała wziąć urlop wypoczynkowy za cały jeszcze nieskończony rok. Wykorzystałaby ten urlop i nie przyszłaby do pracy, nie sądzę – okazałoby się, że na przykład chce wziąć do końca roku urlop wychowawczy, albo, że jednak przyjdzie, ale będzie pracować na przykład na 50 % etatu, a wynagrodzenie za urlop dostałaby 100 %. A ja nie miałbym żadnych praw do domagania się zwrotu wypłaconych jej pieniędzy za nadliczbowy urlop. Jak pracownik nie wykorzysta urlopu wypoczynkowego, to ja muszę mu w zamian wypłacić ekwiwalent pieniężny. Jak on wykorzysta więcej urlopu niż mu się należy, to jego – nic nie musi zwracać.
Nie ma równości. Tak samo, jak pracownikowi wypada jedna dziesiąta dnia urlopu, to pracodawca musi mu dać cały dzień. Dlaczego? Dlaczego pracodawca jest traktowany „jak pies”. Powinna być równość – jeśli wypada 0,1 dnia urlopu, to pracownik pracujący po 8 godzin dziennie powinien dostać 48 minut wolnego (wcześniej, czy później wyjść z pracy), a nie 480 minut. Nie ma sprawiedliwości. Jeśli to się nie zmieni, to tak, jak pisałem, nigdy już nie zatrudnię pracownika na etacie. Nie jestem psem. Chociaż teraz, to nawet pies ma większe prawa.
Praca to przecież umowa między dwoma osobami. Strony umów powinny mieć takie same prawa, powinny być równo traktowane.
No, więc pojechała do Państwowej Inspekcji Pracy i z tego, co mi przekazała, to naopowiadali jej takich głupot, że mózg się lasuje. Otóż, według tego, to nie mogę jej zwolnić – muszę jej pokazać co najmniej sądowy wniosek o upadłość przedsiębiorstwa.
Gdyby nie to, że zależało jej na przekazaniu mi podań o urlopy (miała nawet podanie o wykorzystanie dwóch dni opieki nad dzieckiem – z wielodniowym wyprzedzeniem – zawsze traktowała to jako dodatkowe dni wolne do urlopu wypoczynkowego, a nie po to do czego zostały ustanowione, czyli na pójście z dzieckiem do lekarza, zostanie z nim, gdy się zatruje etc.), to nie przyjęłaby w ogóle wypowiedzenia. Zresztą mojego nie przyjęła. Ochłonęła trochę po wizycie w PIP, poczytała trochę w Internecie i doszła do wniosku, że jednak mogę zamknąć firmę. Podyktowała mi jednak, co ma być napisane w jej wypowiedzeniu – bo jeśli nie, to go nie przyjmie. Pracownik na etacie to w Polsce Pan, a pracodawca to jego sługa. Napisałem co mi kazała i odetchnąłem z ulgą. Może w końcu przestanę być niewolnikiem.
[…] cóż i chyba za bardzo rozpuściłem pracowników. Jedna pracownica (ta od Państwowej Inspekcji Pracy) nie chce mnie puścić, więc wolny jeszcze niecałkiem jestem. Nie chciała dzisiaj odebrać […]