Wolny! Radość wielka mnie opanowała. W końcu wolny, bez rachunków, faktur, bez zusów, srusów, urzędasów, pracowników, o których trzeba dbać, a w każdym razie cały czas organizować im pracę – nawet, gdy jest się chorym[1], zmęczonym, zajętym. Bez klientów, którzy – skądinąd słusznie – ciągle czegoś wymagają i najchętniej chcieliby mieć kontakt ze mną dwadzieścia cztery godziny na dobę. I przede wszystkim – bez odpowiedzialności.
Ta odpowiedzialność to największe obciążenie prowadzenia firmy. Bo, gdy pracownik zrobi coś źle, to klient nie jemu zmywa głowę, tylko mi się obrywa. To ja muszę się tłumaczyć, szukać wymówek, powodów takiego, a nie innego wykonana projektu. Nie za bardzo mogę „wyłożyć kawę na ławę” (choć czasami ją wykładam) – proszę szanownego klienta, jaka płaca taka praca. Jeden dzień pracy pracownika z podatkami, zusem, płatnym urlopem, płatnymi zwolnieniami lekarskimi, płatnym świętem trzech, czy czterech króli itd. itp. kosztuje ponad 200 zł (i to przy płacy dużo poniżej średniej krajowej). Pan płaci za projekt, który ma 25 stron 500 zł (przykładowo) i chciałby mieć arcydzieło. A ja od tych 500 zł muszę odprowadzić 23 % podatku VAT – zostaje 406,51 zł, co ledwo starcza na dwa dni pracy pracownika, więc żebym nie dopłacił do zlecenia, to pracownik musi się w te dwa dni uwinąć. Napisać 25 stron, zrobić obliczenia, wykresy itd. itp. A gdzie jeszcze inne koszty prowadzenia firmy, księgowa, lokal, prąd, hosting, domeny, materiały, reklama itp. itd. Moja praca też kosztuje, a przynajmniej chciałbym coś za nią dostać. A gdy jeszcze w projekcie trzeba zrobić poprawki, to też muszę je wkalkulować w koszty projektu (dwie godziny = 50 zł) i to wszystko za 406,51 zł. A klient myśli, że dostanie za tę sumę arcydzieło, bo on buli pięć stówek, a u naszej konkurencji mógłby zapłacić cztery (pieprzona szara strefa).
No i ja wiem, że on nie dostanie arcydzieła, że dostanie masówkę. Nie żeby coś złego – tyle tylko, że zwykłe rzemiosło, a nie „poezję”. I 95 % klientów to rozumie, ale przy pięciuset klientach rocznie, to średnio dwóch w miesiącu trafia się takich, że nie. I ile krwi oni potrafią napsuć! Żądają zwrotu pieniędzy, jedni grożą policją, inni, że osobiści się do mnie „pofatygują”. O obelgach szkoda mówić. Przez wszystkie lata tylko jedna osoba była „cywilizowana” i złożyła zwykły pozew w sądzie (i sprawę przegrała – kiedyś o tym napiszę). A pozostali całą parę wkładali w zmieszanie mnie z błotem.
Trochę odszedłem od tematu – w każdym razie chodzi o to, że ja tych obelg, wyzwisk, „reklamacji” nie przekazuję pracownikom, którzy stworzyli dany projekt – bo wiem, że nie stworzyli „arcydzieła”, bo nie „chciało im się”, ale dlatego, że musieliby na nie poświęcić nie dwa, a cztery dni – a ja nie znalazłbym klienta skłonnego zapłacić tysiąc złotych, gdy w Internecie może znaleźć oferty na to samo za czterysta złotych, albo i jeszcze mniej. I ja to wiem – mają właśnie wykonać takie rzemiosło, jakie wykonali, więc tworzę (tworzyłem) nad pracownikami bańkę ochronną – aby ich nie dołować, aby nie wywoływać u nich czegoś na kształt wypalenia zawodowego, gdy będą starać się zrobić coś lepiej niż można w tak krótkim czasie – nie chcę (nie chciałem), żeby się emocjonalnie angażowali w zlecenia, bo właśnie szybko by się wypalili. Mają (mieli) tylko pracować od 8.00 do 16.00 z przerwą na obiad, bez zabierania pracy do domu, bez pracy w soboty, niedziele, bez żadnych obciążeń. To wiadro pomyj wylewanych przez klienta obciążało po pracy tylko mnie (bo trudno o tym nie myśleć); byłem formą bezpiecznika.
Taka „fucha”. Z jednej strony klienci, a z drugiej pracownicy i cały ten państwowy aparat przymusu. A ja sam w środku.
No, cóż i chyba za bardzo rozpuściłem pracowników. Jedna pracownica (ta od Państwowej Inspekcji Pracy) nie chce mnie puścić, więc wolny jeszcze niecałkiem jestem. Nie chciała dzisiaj odebrać świadectwa pracy, które wystawiła księgowa. Powiedziała, że ma tam być napisane, że firma została zlikwidowana. Księgowa tłumaczy, że w świadectwie pracy podaje się podstawę prawną zwolnienia i kto dokonał wypowiedzenia (pracownik, czy pracodawca), że nie można wpisać tego, co ona chce. Pewnie nie chodzi pracownicy o ten wpis w świadectwie. Pewnie nie może pogodzić się z myślą, że ją zwalniam. Świadectwa nie odebrała, groziła, że pójdzie do Sądu Pracy. Zepsuła więc mi trochę ten radosny dzień.
[1] No, bo czy ja przyjdę do pracy, czy nie, to pracownik 200 zł (z podatkami i parapodatkami) ode mnie dostanie. Nie jest ważne, czy sześciu pracowników (w lepszych czasach) coś będzie robić, czy nie – ja 1200 zł na nich za każdy dzień choroby wybulić muszę. Mogą plotkować na gadatku, pisać na facebooku, czy czytać newsy na onecie – ja i tak muszę im zapłacić, bo są na etacie. Za pięć dni swojej choroby bulę 6000 zł. Nie mogłem więc sobie pozwolić na chorobę – bo każdy jej dzień kosztowałby mnie 1200 zł – i to nie licząc czynszów, opłat, księgowej itd. itp.
Pracownik jak jest chory, to za nic nie robienie dostaje ode mnie kasę (jak jest w ciąży, to 100 % zwykłego wynagrodzenia). Gdy ja jestem chory, to za leżenie musiałbym sam płacić grubą kasę.
[…] Ma do mnie pretensję, że nie dotarło do niej świadectwo pracy. Gdy nie chciała go pierwszego lipca odebrać, to poszedłem na pocztę i wysłałem jej je […]