Stowarzyszenie „walczące” o to, aby dzieci szły do szkoły w wieku siedmiu lat nosi obraźliwą dla mnie nazwę „Ratujmy maluchy”. Wychodzi na to, że osoba taka jak ja – która chciała posłać (i posłała) do szkoły sześciolatka – nie ratuje go, robi mu krzywdę. Obrażają mnie, więc nie mam skrupułów, aby w równie obraźliwy sposób potraktować zwolenników ich idei – nazywając to, co robią kiszeniem maluchów.
Dla mnie dodatkowy rok dziecka w przedszkolu, to rok stracony. Zamiast dziecko się rozwijać, uczyć się świata, to dalej jest traktowane, jako taka głupiutka istotka, od której nie należy nic wymagać. Nie szkoda życia? Jeśli dziecko wcześniej można czegoś nauczyć, to trzeba z tego korzystać. Posłać nawet na uniwersytet (ja posłałem na Uniwersytet Dzieci), a nie kisić w ochronce. Niektórzy mówią, że może mieć gorsze oceny niż o rok starsze dziecko? No i co z tego. Oceny w polskiej szkole nie odzwierciedlają zupełnie nic, chyba, że poziom kujoństwa. Z mojego doświadczenia, najlepsze oceny miały osoby przeciętne, mało lotne, nieciekawe, a osoby wybitne ciągnęły na trójach, bo same decydowały o tym, czym się mają zajmować, a nie ktoś (nauczyciel, program nauczania, czy w starszych klasach rodzice) za nich.
Jednak, zdaję sobie sprawę, że każde małe dziecko rozwija się w sposób indywidualny i jeśli chodzi o rozwiązania prawne, to najlepsze według mnie obowiązywały w tym roku – kiedy rodzic w konsultacji z psychologiem sam decydował o wieku posłania dziecka do szkoły. Nic na siłę (i nie trzeba by wydawać z moich podatków – przez pierwszą połowę tego roku zapłaciłem ich całkiem sporo – milionów na telewizyjne promocje, referenda, czas osłów, urzędasów itd.). Jeśli rodzic chce kisić dziecko w przedszkolu, to jego sprawa – ale to jest kwestia na dużo bardziej złożoną dyskusję: na ile małe dziecko należy do rodzica, a na ile do państwa.
P.S.
Ostatnio trafiłem na cytat, który mi się szczególnie spodobał – „przetrzymywanie dzieci w przedszkolu może rozleniwiać ich umysł” (prof. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska).