Co pięć lat wydaje się mnóstwo pieniędzy na wybory głównego urzędnika państwa, który nic nie może, który częściej, w mojej opinii, przynosi wstyd państwu polskiemu za granicą i którego urząd co roku od groma kosztuje. I po co?
Nie lepiej byłoby obniżyć jakiś podatek i zostawić chociaż kilka groszy więcej w rękach obywateli? Przypomnę, bo to trzeba ciągle przypominać, że państwo zabiera 60 % pieniędzy, które zarobimy.
Z pensji 2000 zł brutto obywatel dostaje 1460 zł do ręki i do tego jeszcze 415 zł pracodawca musi za niego dopłacić do ZUS-u.[1] Czyli z 2415 zł pracownik dostał tylko 1460 zł od pracodawcy. A to nie koniec podatków, które będzie musiał zapłacić. Żeby wydać te 1460 zł musi jeszcze zapłacić VAT. Za to, żeby sobie pogadać przez telefon, za to żeby pooglądać satelitarną telewizję, żeby kupić sobie najpierw ten telefon i telewizor musi zapłacić 23 % VAT. Z tych 2415 zł zostanie mu 1185 zł. A jak chce sobie pojechać gdzieś samochodem, to mu jeszcze dowalą akcyzę. Jak chce zapalić, czy się napić – to samo. Zapłaci podatki pośrednie, to mu jeszcze każą zapłacić podatek od nieruchomości, podatek śmieciowy, drogowy, uzdrowiskowy, od psa itp. Podatków i parapodatków jest najrozmaitszych od cholery. Zaokrąglając – z 2500 zł, które dostałby do ręki zostanie mu 1000 zł siły nabywczej. Czyli państwo zabiera mu 60 % dochodu. I to tylko „tak mało”, gdy nie wkroczy w drugi próg podatkowy.
No, nie – można by o tym pisać godzinami. W każdym razie mój pomysł jest taki, że na liście kandydatów na ten urząd powinna być również opcja:
# nie odpowiada mi żaden kandydat i (lub) jestem za zniesieniem urzędu prezydenta.
I nie byłoby problemu z nieważnymi głosami i ci, co nie chodzą do wyborów może by w końcu poszli.
—
[1] Za Związkiem Przedsiębiorców i Pracodawców, samemu nie chce mi się w tej chwili liczyć.